Pomagamy

Rozmawiałam ostatnio z koleżanką, która opiekuje się uchodźcami w swojej miejscowości. Jest z zawodu psychologiem i rozmowa z nią była bardzo wartościowa. Oto jej rada na temat pomocy „na najniższym” szczeblu, czyli w relacji bezpośredniej.

Po pierwsze „postaw się” w miejsce osoby, której chcesz pomóc. Gdybyś to ty był/-a w danej sytuacji, to jak się czujesz i jaką chciałbyś/chciałabyś pomoc otrzymać.

A zatem, wyobraź sobie, że żyjesz na terenie objętej wojną. W rodzinie naradzacie się co robić. Po długich naradach zapada decyzja – mąż mówi, weź  dzieci i wyjeżdżajcie do Polski. Załóżmy, że nie masz tu rodziny, ani nikogo znajomego. Mąż uspokaja cię, że jak tylko wojna się skończy (z nadzieją, że już wkrótce), to wrócisz już niebawem, najważniejsze byście przeżyli. A więc po przekroczeniu granicy oczekujesz pomocy w postaci miejsca do życia na pewien czas, opieki nad twoimi dziećmi i stałego kontaktu z rodziną, która pozostała w objętej wojną ojczyźnie. Chcesz na bieżąco śledzić sytuację w swoim kraju, telefonować do rodziny, o którą się martwisz i chcesz na bieżąco przekazywać informacje o tym gdzie mieszkasz, jak sobie radzisz, jak się czujesz oraz co robią i jak się czują dzieci. W jakiej sytuacji powiesz, że czujesz się dobrze i dzieci też?

Oddam teraz głos kobiecie, która przyjechała do nas z dwójką dzieci. Syn chodził już do szkoły, córka chodziła do przedszkola.

Zostałam dowieziona przez męża do granicy, a właściwie doszliśmy na piechotę, bo potworne korki, a do tego skończyła się benzyna. Cały czas zastanawiałam się, czy dobrze robimy rozdzielając się. Mąż jednak przekonywał mnie, że będzie spokojniejszy i że nie darowałby sobie, gdyby dzieci zginęły. Powiedział, że to mój obowiązek uciekać z dziećmi. Przez granicę przechodziłam „z duszą na ramieniu”. W Polsce nie znam nikogo. Nie  wiedziałam, czy znajdę pomoc, gdzie trafię, itp. Na początek, najważniejsze, by znaleźć życzliwych ludzi, którzy cię zrozumieją i pomogą znaleźć ci dach nad głową. Byłam oszołomiona liczbą ludzi i przez pewien czas zdezorientowana. Ale okazało się, że przyjmowali nas jedzeniem, piciem, ubraniami, wszystko za darmo. To było niesamowicie miłe i dodało otuchy, że damy radę. Skorzystałam z pomocy w specjalnym centrum. Ostatecznie, wraz z innymi zostaliśmy przewiezieni autokarami do miejscowości, w której zakwaterowani zostaliśmy w ośrodku wczasowym.

Czyli macie gdzie spać, co jeść.

Tak. Kilka dni potrzebowaliśmy, by odpocząć, zregenerować swoje siły zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Nasz organizm musiał się zaadoptować do nowej sytuacji. Jesteśmy wdzięczni za pomoc, że zapewniono nam miejsce pobytu, że dano nam posiłki, że mamy gdzie się umyć, ubrać, przespać.

Jednym słowem mamy już poczucie podstawowego bezpieczeństwa dla naszego zdrowia i życia. Mamy ciepłe jedzenie i picie, ciepłe spanie i okrycie oraz warunki do utrzymania higieny osobistej oraz dostęp do opieki medycznej.

Czyli macie już warunki do życia?

Tak, … ale, przepraszam, że to trochę inaczej określę … mamy warunki „przeżycia”. Do „życia”, to jeszcze dużo nam brakuje.

Po kilku dniach zaczynamy się zastanawiać, co dalej. W swoim kraju mieliśmy określoną pozycję społeczną, byliśmy albo matkami na urlopie wychowawczym, albo wykonywaliśmy swój zawód, a nasze dzieci chodziły do przedszkola, do szkoły. Mieliśmy swoich przyjaciół, znajomych. Wielu ludzi wokół nas bardzo dobrze nas znało, łączyły nas wspólne działania, wspólne wspomnienia. Podobnie nasze dzieci. Spotykały się z rówieśnikami, miały różne zajęcia pozaszkolne. Mieliśmy swoje marzenia i plany. Mieliśmy plany rozwoju zawodowego, udzielaliśmy się społecznie, działaliśmy w różnych organizacjach. Pomagaliśmy innym ludziom. Teraz to wszystko zostało nam zabrane.

Jesteśmy wśród obcych ludzi, mówiących innym językiem, na szczęście trochę podobnym. Spotykamy coraz więcej ludzi, którzy są w podobnej sytuacji, ale jednak nie takiej samej sytuacji. Widzimy, że wielu pobratymców ma tutaj swoich mężów pracujących już od pewnego czasu, wielu ma swoich znajomych lub rodzinę, do których jadą i którzy pomagają im załatwić pracę. Wielu z nich podejmuje decyzję osiedlenia się tu na stałe. Czujesz się od nich „gorsza”, bo nie masz tu nikogo. Jesteś wdzięczna za pomoc, ale po kilku dniach, gdy już „ochłoniesz” zadajesz sobie pytanie, co dalej? Zwłaszcza, że dowiadujesz się, że miejsce które teraz zajmujesz za kilka tygodni będziesz musiała opuścić i znów pojedziesz w nieznane (bo zmieniły się przepisy i właściciele ośrodków wczasowych już nie będą za nasz pobyt dostawać takich kwot jak teraz).

Czy poznałaś już kogoś bliżej? Czy masz już swoich znajomych, u których byłaś na „herbatce”, z którymi mogłaś spokojnie porozmawiać?

Nie, takich znajomych nie mam. Poznałam osoby, które organizują dla nas zbiórkę potrzebnych rzeczy i pomagają nam i naszym dzieciom. Pomagają nam, gdy potrzebujemy np. lekarza. Organizują też pobyt w szkole dla naszych dzieci. Z jednej strony jestem niezmiernie wdzięczna, ale z drugiej strony krępuję się sytuacją, w jakiej przyszło mi żyć. Nie jest łatwo iść i wybierać rzeczy, które by mi się i moim dzieciom przydały. Na przykład, gdy potrzebuję jakiś osobistych rzeczy. Chciałabym sama móc kupić w odpowiednim rozmiarze, a nie poszukiwać ich w stertach ubrań. Przepraszam, nie chcę nikogo urazić, nie mam do tego prawa. Miałam mówić szczerze, więc mówię. Chodzę codziennie do takiego specjalnego centrum, uśmiecham się do pracujących tam wolontariuszy, ale w głębi duszy płakać mi się chce i czuję się tą sytuacją poniżona. Nie tak wyglądało moje dotychczasowe życie. A do tego jak patrzę, jak inni uciekinierzy z mojego kraju przyjechali tu dużymi rodzinami, mają pieniądze i dobrze się odnajdują w tej sytuacji, to coś ściska mnie w środku.

A masz jakieś możliwości na normalne życie, o którym mówisz?

Niestety, nie. Jeszcze nie wiem, jak to będzie. Jeśli miałabym tu żyć, to chciałabym kontynuować swoją pracę zawodową, być potrzebną w społeczności, w której przychodzi mi żyć. Chciałabym mieć z czego żyć, a więc mieć swoje pieniądze i kupować w sklepie to, co ja chcę. Moje dzieci na przykład w tej chwili jedzą bardzo dużo słodyczy i inne wysoko przetworzone produkty. Ja ich tak nie odżywiałam. Już widzę, że źle to wpływa na ich zdrowie. Martwię się o swoje dzieci. Mają pójść do szkoły. Już samo wchodzenie w relacje z innymi dziećmi są dla nich dużym wyzwaniem, a co dopiero w sytuacji, gdy nie znają języka polskiego. Boję się, że ich system nerwowy może tego nie wytrzymać. Już widzę, jak bardzo zmieniły się od momentu wybuchu wojny.

Chciałabym mieć swój własny kąt, móc wynajmować swoje mieszkanko, mieć znajomych sąsiadów, móc wpaść do nich „na herbatkę”, pogadać, zaprosić ich do siebie. Człowiek nie może funkcjonować jak żebrak. Każdy z nas ma swoją godność.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znalazłam ze swoimi dziećmi i naprawdę bardzo wdzięczna jestem Polakom za wasze serce i dobroć i bardzo dziękuję. Ja tylko szczerze powiedziałam, co człowiek powinien mieć, by móc żyć. Człowiek bez relacji społecznych nie może żyć. Może wegetować. Ale oczywiście rozumiem, takie są skutki wojny. I mogę jedynie dziękować Opatrzności Bożej, że żyjemy i mam nadzieję na szybki powrót do męża i do swojej rodziny, do swoich znajomych z pracy, do naszych sąsiadów i przyjaciół.

Bardzo jesteśmy wam wdzięczni za pomoc, jaką kierujecie do naszych rodzin, którzy zostali. Ja wciąż mam wyrzuty sumienia, że wyjechałam, ale taka była decyzja, by chociaż przeżyły nasze dzieci. Ale codziennie myślami jestem z moją rodziną, która została. Moi rodzice, schorowani dziadkowie, moja bliższa i dalsza rodzina, moi przyjaciele, …. cały czas o nich myślę i moje serce się rozdziera. Łzy lecą z oczu, jak nikt nie widzi. Oni nie mają co jeść, nie mają wody, nie mają prądu, wokół giną ludzie, są ranni, a za chwilę może i ich spotkać podobny los. Żyją w ciągłym strachu nie tylko o siebie, ale i o mnie i nasze dzieci oraz o naszych mężczyzn. Im jest bardzo potrzebna pomoc, dlatego wdzięczni jesteśmy za organizowanie transportów z żywnością, lekami, ciepłymi ubraniami, śpiworami, … i co bardzo ważne z powerbankami, by można było ładować telefony komórkowe, bo bez prądu urywa się łączność.  A bez łączności wzajemnej wyobraźnia podsuwa najgorsze myśli i szanse na przeżycie maleją. Zdaję sobie sprawę, jak dużo odwagi trzeba, by narażając swoje życie dostarczyć te dary na wschodnie, najbardziej potrzebujące, tereny. Ale i nasi rodacy wyjeżdżają po dary z oblężonych miast do punktów, do których docierają transporty z pomocą.

I pomyśleć, że mamy XXI wiek i tzw. „cywilizowany” świat.